Jesteś tutaj: Start Świetlicowe wieści Aktualności 1-8 "Dąbrowa Tarnowska dumna ze swoich żołnierzy wyklętych."
1 marca obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Wielu dąbrowian ciągle jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego jak mocno były to dramatyczne czasy nawet dla naszego miasteczka. Dziś postanowiliśmy się skupić na jednym znaczącym wydarzeniu z tamtych dni, aby pokazać naszym uczniom, rodzicom i innym mieszkańcom dąbrowy, że mogą być dumni ze swoich dziadków i pradziadków, bo nasze miasto stawiało otwarcie i wspaniale opór nowej samozwańczej władzy komunistycznej, która pod bagnetami radzieckich żołnierzy instalowała się w naszej ojczyźnie po II wojnie światowej. Poniżej prezentujemy fabularną wersję śmiałego ataku na areszt UB W Dąbrowie Tarnowskiej tuz po wojnie, który został dokonany przez żołnierzy AK z placówek: "Danuta", "Malwina", "Stanisława". Opowiadanie jest częścią projektu edukacyjnego realizowanego przy współpracy z urzędem naszego miasta i będzie dostępne w formie książkowej wraz z innymi opowieściami z historii Dąbrowy najpóźniej w 2021 r.
Opowieść o największej akcji żołnierzy wyklętych powiatu dąbrowskiego
Wstęp.
Kiedy kończyła się druga wojna światowa, wszyscy myśleli, że wreszcie będzie już dobrze. Dąbrowa była dotkliwie zniszczona. Kiedy ludzie wracali do miasta, mieli wrażenie, że to zrujnowane i opuszczone miejsce. Ogromna ilość mieszkańców została zabita lub wywieziona przez Niemców. Domy i gospodarstwa stały w gruzach. Płacz unosił się nad miastem i okolicą, ale mieszał się też z modlitwą i nadzieją ocalałych. Powoli wszystko zaczęło na nowo budzić się do życia.
I w tym miejscu nasza opowieść mogłaby się skończyć, gdyby nie to…, że koniec wojny na świecie i pokonanie hitlerowskich Niemiec wcale nie oznaczały, że ta wojna się naprawdę skończyła. Nie dla Polaków. Także nie dla dąbrowian i mieszkańców okolicznych wsi. Rosjanie ze swym wielkim przywódcą, Józefem Stalinem, sięgnęli po naszą ojczyznę i wciągnęli ją na siłę do strefy swoich wpływów odbierając Polakom radość z wolności i odbudowy kraju według własnych zasad. Kiedy wojska niemieckie stąd uciekły, ich miejsce zajęła armia radziecka. Wraz z nią przyszły rządy zdrajców, którzy służyli Stalinowi i nowemu porządkowi zwanemu komunizmem. Mówiono, że w końcu znów jest Polska, ale była to Polska czerwona pod krwawymi sztandarami i bagnetami obcych wojsk oraz mackami siepaczy z NKWD. Wojska radzieckie przywiozły nowy porządek, nową władzę i niemiecką okupację zastąpił komunistyczny terror. Nikt nie stanął w obronie polskiej wolności. Stalin o to zadbał. Wszystkie inne państwa walczące z Niemcami potrzebowały Rosji Radzieckiej i jej bezlitosnej Armii Czerwonej. Bez żołnierzy z czerwoną gwiazdą na czapkach nie udałoby się pokonać Hitlera. A Stalin to wiedział. I wziął za to, co chciał wziąć.
Tymczasem wszędzie żołnierze wracali do domów, żeby wieść normalne życie. Nie wszystkim jednak było to dane.
Jeśli ktoś wcześniej walczył w szeregach Armii Krajowej czy innych niepodległościowych organizacjach stawał się groźny dla nowej samozwańczej władzy. Tym samym stawał się wyklęty. A takich niebezpiecznych ludzi, którym mogła marzyć się prawdziwa wolność, należało unieszkodliwiać. Właśnie tym zajmowały się urzędy bezpieczeństwa zakładane i obsadzane przez komunistów w każdej miejscowości. Tak było też w Dąbrowie. Bardzo szybko po wkroczeniu fałszywych sojuszników ze wschodu więzienie Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa na początku ulicy Grunwaldzkiej przy rynku zaczęło się zapełniać byłymi żołnierzami Armii Krajowej z całego powiatu. Patriotów i ludzi kochających wolną niepodległą Polskę sadowiono w przepełnionych, śmierdzących celach obok jeńców niemieckich i zwolenników niemieckiej władzy i przetrzymywano w prymitywnych warunkach całymi tygodniami. Pilnowali ich Polacy, którzy służyli nowemu reżimowi.
Dzielenie cel z Niemcami było najbardziej uwłaczające. Wszystkie inne tortury łącznie z biciem i niekończącymi się przesłuchaniami były łatwiejsze do przełknięcia przez tych ludzi niż to upokorzenie. Ale tak wtedy robiono z bohaterami w całej Polsce. Podobny też los czekał tych osiemdziesięciu więźniów jak wszystkich innych przeciwników nowej władzy w całym kraju. Jeśli nie bezimienna śmierć na miejscu, to mała szansa na przeżycie na przykład w kopalniach w Donbasie.
Ta historia to opowieść o tym jak zdeterminowany, złożony z działaczy z terenu całego powiatu oddział żołnierzy Armii Krajowej spróbował uwolnić uwięzionych towarzyszy broni w dniu, w którym cały świat świętował zwycięstwo nad hitlerowskimi Niemcami.
Akcja na areszt PUBP – rozbicie więzienia
9 maja 1945 r., wczesny wieczór
Blada, sterana i strasząca wieloma zrujnowanymi domami Dąbrowa w blasku zachodzącego słońca nabierała lekkich rumieńców. Trzeba jednak przyznać, że mimo zniszczeń miasto powoli w widoczny sposób zamierzało dźwigać się do życia. Ważna jest przecież przyszłość, bo to co najgorsze, minęło. A to, co jest teraz, minie. Przynajmniej tak mawiali najstarsi mieszkańcy miasta i okolic. Ci co bardziej świadomi już modlili się po kątach i po cichu o trzecią wojnę światową, która dałaby nam prawdziwa wolność. Nie byli głupi, wiedzieli, że jeden wróg odszedł, ale przyszła kolejna zaraza. Niektórzy dobrze pamiętali jak w dwudziestym roku tę samą zarazę wygoniono z powrotem na Wschód pod szablami polskich ułanów. Hydrze jednak odrosły głowy i upomniała się o swój łup. Dziś czerwone sztandary wisiały w każdym mieście polskim. W dąbrowskiej restauracji o wdzięcznej nazwie „Miletka” biesiadowali sowieccy żołnierze raz po raz krzycząc swoje „URRRA!!!”. Siedział tam i pił cały oddział. Od czasu do czasu dała się słyszeć seria z pepeszy puszczona w powietrze. Radość z końca wojny. Dąbrowianie cieszą się umiarkowanie. Najmądrzejsi smutno kiwają głowami na tych, co nie ukrywają radości i z politowaniem patrzą na tych, którzy chcą czekać na trzecią światową wojnę. Wiedzą, że żadnej wojny nie będzie. Świat już jest zmęczony. Chce odpocząć. Dlatego nikt nie przejmie się tym, że Polskę wbrew jej woli zajęły na dobre wojska radzieckie. W budynku Sokoła liczna grupa żołnierzy polskich z Dębicy balowała już od dłuższej chwili na zabawie tanecznej zorganizowanej z okazji podpisania przez Niemców kapitulacji. Wielu dziewczętom rodzice pozwolili tam iść. Bo to nie chłopcy z AK się tam bawią, tylko pachołki Stalina – mawiano. Nie wszystkim to jednak przeszkadzało.
Posterunek Milicji Obywatelskiej też był liczny i dobrze zaopatrzony. No, cóż, teren był trudny, pełen elementu reakcyjnego. A mieszkańcy miasteczka wobec nowej władzy też nieufni.
Młodzież mimo wszystko chce się cieszyć. Tu i ówdzie niewielkie grupki przechadzają się. Słychać głośne rozmowy. Czasem śmiechy. W parku zaczynają koncert świerszcze. Wtórować zaczyna im jakiś puchacz. Cienie coraz dłuższe. Radość i smutek mieszają się jak wieczorna mgła z powietrzem w parku.
9 maja 1945 r., późny wieczór
Nikt nie zauważył, że włóczące się tu i ówdzie spontaniczne i często roześmiane grupki młodzieży znikły i zamieniły się w milczące grupy ponurych mężczyzn, którzy chyłkiem i w lekkim pośpiechu szli w bliżej nieokreślonym celu w jednym kierunku. Uważny obserwator zobaczyłby, że niejeden z nich chowa pod ubraniem jakiś podłużny kształt. Wieczór był już chłodny i nikogo nie dziwiły długie płaszcze kryjące karabiny i broń maszynową. Jedna z grup dość ostentacyjnie niosła broń na widoku. Steny , pepesze i karabiny wojskowe z września widoczne były w blasku leniwego księżyca dopóki ta grupa, jak inne zresztą, nie znikła w parku nieopodal ruin starego pałacu Lubomirskich.
Na miejscu, w cieniu zarośniętego krzakami i kilkusetletnimi drzewami wzgórza każda z grup znalazła swoje miejsce i wszyscy w pewnym momencie jak na rozkaz stanęli w równym ordynku. W półmroku ciężko było stwierdzić, czy noszą mundury, jednak sposób uszykowania oddziału i wstrzymane oddechy świadczyły o jednym – wszyscy byli dobrze przeszkolonymi żołnierzami. Był to czterdziesto, a może sześćdziesięcioosobowy oddział przygotowany do ataku na więzienie, żeby uwolnić swoich towarzyszy, a często członków rodziny i przyjaciół. Właśnie słuchali z uwagą słów człowieka stojącego naprzeciw nich. Niektórzy zaczęli głośno wzdychać jak ktoś, kto doznał wielkiego zawodu. Okazało się, że dowódca „Zarys” rezygnuje z dowodzenia podczas realizacji dzisiejszego zadania. Ludzie zaczęli oglądać się na siebie i szukać wyjścia z tej sytuacji. Przecież ktoś musi dowodzić! Dwóch starszych Akowców stwierdziło, że w takim razie to wszystko nie ma sensu. Dwóch młodych z kolei głośno, ale bezsilnie wyraziło wściekłość. Kilku innych zaczęło błagać w imieniu uwięzionych, żeby nie rezygnować z dzisiejszej akcji. Byli i tacy, którzy zaczęli odchodzić powolnym krokiem…
Na to wszystko jeden z najstarszych stopniem - sierżant Wojciech Dynak „Dymus” ze Smęgorzowa wystąpił razem z kilkoma swoimi ludźmi do przodu i prawie krzyknął:
- Obejmuję dowództwo nad tym oddziałem i oświadczam, że dzisiejsza akcja dojdzie do skutku! Wszyscy podlegają moim rozkazom, a ja biorę pełną odpowiedzialność za wszystko co dziś się wydarzy! Panowie – teatralnie przeładował broń – nie ma już odwrotu bez osiągnięcia zamierzonego celu, choćbyśmy mieli zapłacić życiem!
Natychmiast szyk wrócił do idealnego porządku, wszyscy jak jeden mąż, łącznie z tymi, co już odchodzili, stanęli na baczność i wyprężyli pierś. Na krótko zapanowała cisza, ale półmrok pokazał rozpogodzone twarze. Nowy dowódca zobaczył w oczach żołnierzy to samo, co oni zobaczyli u niego. Determinację. I gotowość choćby na śmierć.
Chwilę potem cienie przemknęły przez park i kilka małych grup skokami zajęło wyznaczone pozycje. Ktoś musiał pilnować bawiących się dziś żołnierzy z RKU w „Sokole” i radzieckich sołdatów w restauracji. Na wszelki wypadek. I w razie czego, żeby zdążyć ostrzec resztę, gdyby jednemu lub drugiemu wojsku zachciało się iść na odsiecz strażnikom więzienia. Cienie obstawiły też budynki Urzędu Bezpieczeństwa i Powiatowej Milicji na ulicy 1-go Maja. Posterunek milicji na Piłsudskiego również zyskał kilka przyczajonych w ciemności cieni. Cienie były też przy wylocie każdej ulicy koło więzienia. Nikt nie wydał najmniejszego dźwięku. Wszystko odbyło się bezszelestnie i w skupieniu. Na chwilę niebo zasnuły ciężkie chmury i całkowita ciemność przyszła z pomocą partyzantom. Niejeden z nich przeżegnał się z przeświadczeniem, że Bóg tej nocy nie śpi. Że wreszcie pomaga. Wszyscy czekali na sygnał.
Zanim cienie ruszyły z parku w różnych kierunkach miasta, rozdzwoniły się w niedalekich odstępach czasu telefony dyżurnych oficerów Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej i Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa. Mundurowym przyjmującym jedno i to samo zgłoszenie stężąły na chwilę twarze. Po odłożeniu słuchawek nastąpiła seria krótkich, ostrych rozkazów, stukot wielu obcasów, trzaskanie drzwiami i ciche narzekania wybudzonych posterunkowych. Niedługo potem zapuszczono silniki i dwie silne grupy operacyjne milicjantów i ubowców wyruszyły w stronę rynku. Minęli park, budynek sądu z więzieniem, rynek , skręcili w lewo i pojechali do Mędrzechowa. Ot, po prostu, partyzanci pomogli Bogu i jeden z Akowców zadzwonił ze zgłoszeniem, że w Mędrzechowie właśnie odbywa się duży napad rabunkowy. I że to pewnie bandyci z AK.
Największe zagrożenie dla powodzenia dzisiejszej akcji zostało właśnie zażegnane.
9 maja 1945 r., godzina 24.00
Ciemne niebo rozświetliła rakieta. Sygnał. Oczom najbliżej przyczajonych żołnierzy z głównej grupy uderzeniowej ukazał się budynek więzienia. Teraz na swoich pozycjach widzieli tylko mur zwieńczony drutem kolczastym i górne kondygnacje budynku. W tym czasie jeden z Akowców, Antoni Węgiel „Bartnik” z Dąbrówek Breńskich beztrosko podszedł do strażników stojących przed więzieniem. Znał dzisiejsze hasło, więc czujność straży osłabła niemal całkowicie. Lufy długich karabinów wojskowych skierowały się w ziemię, ale w tym samym czasie błysnęła lufa pistoletu „Bartnika”. Karabiny z grzechotem spotkały się z ziemią. Strażnicy z niedowierzaniem oddawali broń. Nie wiedzieli, że wśród milicjantów są zakonspirowani żołnierze AK i to dzięki nim znane były dzisiejsze hasła. Z podniesionymi rękami patrzyli jak od ciemności odrywają się kolejne cienie i szybko wykonują poszczególne zadania. Podłożono ładunki pod główne wejście do więzienia. Plac opustoszał. Jednak eksplozja nie nastąpiła.
Ktoś zaklął na głos, że sknocono połączenia i ruszył w stronę bramy, a w tym momencie z dolnych okien zza krat posypał się ogień z pistoletów maszynowych. Naokoło muru na granicy ciemności uderzały z hukiem pociski zmuszając dywersantów do wycofania się. Na placu został przestrzelony jeden człowiek. Żył jeszcze, ale strasznie charczał próbując oddychać. Ostrzał ustał.
- „Sosna” dostał!
- Szybko, odciągnąć go i szukać furmanki! Do lasu!
Dynak szybko zreorganizował oddział uderzeniowy. Dwóch chłopaków poszło w ulicę Swarzowską, potem przemianowaną na Grunwaldzką, szukać drabin potrzebnych do sforsowania muru, skoro brama nie padła.
Od strony więzienia słychać było nerwowe nawoływania podniesionym głosem i siarczyste przekleństwa. Straż więzienna zorientowała się, że połączenie telefoniczne zostało zerwane. Sierżant Dynak z diabelskim uśmiechem na ustach poprawił czapkę i pokazał chłopakom niosącym drabinę mur w ślepym miejscu dla karabinów milicji. Wraz z trzema innymi ludźmi skoczył do przystawionej już drabiny i ciągle się uśmiechając przerzucił przez mur wprawnym ruchem granaty jeden po drugim w stronę wartowni. Jednocześnie dawał szybkimi ruchami rąk znaki swoim podkomendnym, żeby ruszali do góry.
Zanim przebrzmiała eksplozja już zeskakiwali z muru do środka strzelając na oślep. Ledwo zwracali uwagę na wewnętrzne zasieki, rowy i poustawiane kozły hiszpańskie. Zwieńczenie akcji było tak brawurowe, że część strażników widząc Dynaka i jego ludzi po swojej stronie muru, od razu rzuciła pistolety i karabiny. Pozostali postanowili nie oddawać życia wobec przewagi atakujących i też łatwo się poddali. Wszystkich w środku zostało tylko siedmiu i teraz jeszcze dwaj z nich rzucili czapki spluwając za orłami bez korony i ochoczo zaczęli pomagać Akowcom.
Klucznik pootwierał wszystkie cele i z nich mrużąc oczy wyszli więźniowie. Kiedy zobaczyli, co się stało, zaczęli płakać ze wzruszenia. Kilku padło od razu w ramiona wybawców dziękując im z wielką radością i wdzięcznością. Dwóch Niemców zapytało, czy wobec tego, co się stało, jest szansa, żeby mogli zostać w areszcie. Nikt nawet nie zwracał na nich specjalnej uwagi, więc wrócili do swoich cel. Tymczasem inni więźniowie klękali i dziękowali Bogu lub ściskali partyzantów, jednak wszyscy popędzani przez ludzi Dynaka szybko opuścili budynek i uciekli małymi grupkami do okolicznych lasów. Lada chwila mogła wrócić pogoń z Mędrzechowa. Nikt się też nie zastanawiał dlaczego jeszcze nie było na miejscu ani jednego radzieckiego żołnierza, żeby przeszkodzić w uwalnianiu więźniów. Dopiero potem okazało się, że wszyscy w okolicy wzięli strzały koło rynku za kolejne wiwaty na cześć Dnia Zwycięstwa nad Hitlerem. Zresztą żołnierze radzieccy byli już o tej porze wszyscy tak pijani, że nie stanowiliby zagrożenia dla partyzantów, nawet gdyby jakimś cudem przybyli bronić komunistycznego więzienia. Los sprzyjał tej nocy orłu w koronie.
Zanim ostatnia grupa partyzantów i ocalałych znikła w cieniu kamienicy Sewerynów, na niebie pojawił się umówiony sygnał. Trzy rakiety świetlne oznajmiły koniec i powodzenie całej akcji rozbicia ubeckiego więzienia. Wszyscy Akowcy rozpłynęli się w powietrzu.
Ostatni z partyzantów uchodzących w las rzucił jeszcze okiem na miasto pogrążone w ciemności.
- Dzisiaj Bóg z nami i las z nami.
A drzewa przyjęły go ciepło, tak jak resztę chłopców z AK.
S.Bator